LA RAMA DE AGAETE I INNE ROMERIAS
– Patrzcie, Chicharreros płyną na naszą imprezę! U siebie by się tak dobrze nie bawili! – Dają sie słyszeć okrzyki ludzi stojących na kei w Puerto de Las Nieves. Canariones, czyli mieszkańcy Gran Canarii, pokazują wesoło palcami w stronę promu, nadpływającego właśnie od strony stolicy sąsiedniej wyspiarskiej prowincji, Santa Cruz de Tenerife. Na pokładzie katamaranu Fred Olsen faktycznie płynie spora gromada “Chicharreros” – “Rybich Skwarków”, jak na Gran Canarii nazywa się, trochę prześmiewczo, mieszkańców Teneryfy.
Między tzw. Islas Mayores – Większymi Wyspami – istnieje nieoficjalna konkurencja. Głównych wysp w archipelagu Wysp Kanaryjskich jest siedem. Ile wraz z małymi skalistymi wysepkami – tu nie zdradzę. Sama dowiedziałam się tego zupełnie przypadkiem, siedząc ze słuchawkami na uszach i mikrofonem przy twarzy w studiu nagraniowym lokalnego Radia Telde. Jak się okazało, było to nasze pytanie konkursowe do słuchaczy.
Felipe, który na Teneryfie mieszkał drzwi w drzwi ze znanym piosenkarzem kanaryjskim Pedro Guerrą, był zawsze wielkim fanem gitary. Grał w zespole rockowym na gitarze elektrycznej, a gry na gitarze klasycznej uczył go sam Blas Sanchez, jeden z czołowych gitarzystów hiszpańskich. I oto teraz Mistrz siedział obok mnie, również ze słuchawkami i mikrofonem, a w ręku dzierżył, jakże by inaczej, gitarę. Trzymał ją za wielką dziurę z tyłu pudła – pozostałość po jakiejś imprezie sprzed kilku dni, kiedy to ktoś komuś rozbił biedny instrument na głowie. Blasowi tuż przed audycją przywieziono ją z prośbą o naprawę.
– Mistrzu, może Mistrz coś zagra?
Gitara oprócz nadprogramowej dziury miała też luźne struny i kompletnie nie stroiła, a audycja szła na żywo.
Zagrał. Pięknie. Po mistrzowsku.
Drugi raz już słyszałam, jak Mistrz improwizuje tak na czymś, na czym teoretycznie nie dało się grać. Pierwszy raz było to wtedy, kiedy dane mi było spotkać Blasa po raz pierwszy. Wpadłam na Felipe przypadkiem, na którejś z ulic Las Palmas.
– Masz czas? To jedź teraz ze mna do domu, Luci sie ucieszy. A potem pojedziemy do Blasa Sancheza, muszę mu zawieźć gitarę do obejrzenia: coś, nie wiem czemu, nie stroi.
– Do kogo, przepraszam?!
– Przygotuj się na ćwiczenie szyi – rzuciła mi na odchodnym Luci, żona Felipe.
Blas mieszkał na południe od Las Palmas, w Ingenio – sennym miasteczku z typowymi kamiennymi domami z drewnianymi balkonikami (importowanymi z architektury mauretańskiej). Drzwi jednego z takich starych, kanaryjskich domów otwarły się przed nami z gwałtowną serdecznością i stanął w nich sam Mistrz, z rozwianą brodą i burzą siwych włosów i wycałował mnie w oba policzki tak dokumentnie, że już nie miałam wątpliwości,co miała na myśli Lucia, mówiąc o ćwiczeniu szyi.
– Mistrzu, ta gitara jest bardzo chora…
Siedzieliśmy w cieniu ganku wychodzącego na zalane słońcem, obsadzone kwiatami patio. Między nami na stole stał kubek z całym pęczkiem podstawków pod struny, a Blas tłumaczył nam znaczenie dla dźwięku i strojenia każdego na nich nacięcia. Blas Sanchez nie tylko gra, uczy muzyki, dyryguje, ale także wynalazł własny instrument: gitarę-harfę. W wychodzącym na patio „pokoju gitar” zawieszona była nimi cała ściana. Mistrz zarażał muzyką wszystkich wokół. Kiedyś zaraził też Felipe.
A teraz, kiedy do kei w Puerto de Las Nieves zawijał prom z Teneryfy, rozśpiewany Felipe gdzieś nam zniknął.
– Na pewno spotkał znowu jakichś znajomych – ze stoickim spokojem stwierdziła Luci. Faktycznie, nie minęło wiele czasu i zobaczyliśmy słomkowy kapelusz Felipe, rozprawiajacego o czymś z przejęciem z kolegami ponad głowami tłumu, na najwyższym murze w okolicy.
La Rama de Agaete, „Święto Gałęzi”, romería ku czci Matki Bożej Śnieżnej, której poświęcona pustelnia stoi w Puerto de Las Nieves, miało miejsce dopiero nazajutrz. Ale już dzisiaj w sennym zazwyczaj Agaete tłumy ludzi zalegały wszystkie zaułki. Wokół otwartych całą noc barów tańce trwały bez przerwy. Około 5 rano padałam już z nóg.
– Ale – ciagnę za koszulkę przyjaciela z Lanzarote – Ale, chodźmy sie przespać, albo chociaż wykąpać w porcie, żeby trochę dojść do siebie.
Ledwo ruszyliśmy, aż tu nagle z jednej z bocznych, stromych uliczek dały się słyszeć dźwięki trąbek i bębnów. Pojawiła się orkiestra dęta, a w ślad za nią istna rzeka ludzi machających do rytmu uniesionymi w gorę rękami i śpiewających za orkiestrą: „Me gusta la bandera, mi bandera tricolor con siete estrellas verdes…” (“Lubię moją trzykolorową flagę z siedmioma zielonymi gwiazdkami”). Kolory Wysp Kanaryjskich to biały, niebieski i żółty, a wysp jest, jak widomo, siedem). Zatarły się podziały na “Canariones i “Chicharreros” i mieszkańcy obu wyspiarskich prowincji skaczą w rytm muzyki tej samej orkiestry i śpiewają o swojej wspólnej, bynajmniej nie hiszpańskiej, fladze. (Tak, jesteśmy oczywiście częścią Hiszpanii, ale oni nas podbili). Dajmy na to taki Guyze – nasz kolega – z dumą nosi tradycyjne imię Guanche, kanryjskich Aborygenów.
Agaete to białe domki, jakby zstępujące do morza po dnie głębokiego wąwozu, nad którym górują ozdobione koroną sosnowego lasu, ponad 2000-metrowe ściany masywu Tamadaby. Około godziny 10 rano po Camino de San Pedro z gór zbiegają dzieci i we wzniesione ręce tłumu wkładają gałązki eukaliptusa.
– Agua, agüita, la rama está sequita! – Woda, uwaga (slang kanaryjski), gałąź jest sucha! – Śpiewają tłumy idące za – już nie jedną, a wieloma – orkiestrami dętymi. A mieszkańcy miasteczka z góry leją na ten tłum wodę, żeby w tym roku deszczu nie zabrakło. W tej intencji jest cała romería. Orkiestra przycicha – tłumy kucają, orkiestra gra głośniej – tłumy radośnie skaczą – i w tym rytmie kręcąc uliczkami miasteczka, powoli zmierzają do portu. Około 14 godziny ludzie biją gałęziami ocean i składają je w ermicie (pustelni) Matki Bożej Śnieżnej, prosząc o deszcz.
Po upalnym dniu, około godziny 3 w nocy rzeczywiście spadają jego pierwsze krople. A tydzień później, w innej miejscowości, obchodzi się święto wody – jako dziękczynienie za wysłuchane prośby. Jest także Święto Kałuży – Fiesta del Charco, kiedy to całe miasteczko na raz skacze do przybrzeżnej kałuży i próbuje na wyścigi rękoma złapać rybę. Jest święto błota, kiedy wszyscy się nim smarują. Jest święto sera. Są romeríe ku czci świętych patronów miasteczek i dzielnic, z których najważniejsza jest Fiesta del Pino – Matki Bożej Sosnowej z Teroru, patroki Gran Canarii. Jednak tej mojej pierwszej “Ramy” nie zapomnę nigdy.
– Widziałem cię w Agaete, tańczyłaś „La Ramę”! Już jesteś jedną z nas! – zaczepia mnie ktoś na uczelni. La Rama de Agaete to taki nieoficjalny chrzest na Kanaryjczyka. Na mojej koszulce ze święta ktoś napisał: „Dla Kanaryjki, która najlepiej z nas mówi po polsku”, i odtąd w jakiś sposób zyskałam drugi dom.
To właśnie na rozlicznych romerias poznaje się duszę Wysp. Wielu moich znajomych ma w domach swoje stroje ludowe. Na uczelni la tuna – tradycyjny zespół instrumentalno-wokalny, miesiącami przygotowuje się do kolejnych występów, aby pobić konkurencję. A niejeden mieszkaniec niejednego miasteczka sam przygotowuje swoją carosa – pojazd na święto – kombinowany, dajmy na to, z wozu ciągniętego przez krowę – aby na nim imprezować po zawiezieniu pozbieranych od ludzi darów do kościoła.
Kiedyś w niesamowitym upale wracaliśmy z jednym z moich przyjaciół – Ale, pieszo wąską szosą, pnącą się w górę Wąwozu Tasarte. Wtem nadjeżdża traktor – taki mały, bezkabinowy: ot siodełko między dwoma kołami.
– Podrzucić was?
– Ale jak?!
– No, jedno wejdzie na jedno koło, drugie na drugie…
– A dokąd pan właściwie jedzie?
-Nooo, dziś jest Romería de Moya i z traktora zrobię rodzinną carosę…