Birma- Wędrówką życie jest człowieka

Opowiem Wam o pewnej birmańskiej niedzieli. Niedzieli, której poranek zamienił się w odkrywanie duszy kraju.
Od pierwszego dnia pracowałam tu z przewodnikami różnych wyznań. Ten z Yangoonu był, jak się okazało, protestantem. Wydało się to dość przypadkiem. Opowiadał mi mianowicie o stu ośmiu znakach na podeszwach stóp Buddy, które potwierdzały oświecenie Oświeconego – motyw często spotykany na posągach leżącego Buddy np. w świątyni Wat Po w Bangkoku czy – w tym przypadku – w jednej ze świątyń w Yangoonie, stolicy Birmy. Tylko, że Yosua dodał chyba trzykrotnie w trakcie tej historii, że „to oczywiście legenda”. Ponieważ wiem doskonale, że żaden buddysta  by tak nie powiedział, od razu zapytałam go o wyznanie.

Drugi z kolei przewodnik był, nawet jak na ten buddyjski kraj, niezwykle wierzącym i gorliwym buddystą. Wiadomo było, że każde najniewinniejsze i zdawałoby się, najprostsze, pytanie w którejkolwiek z 2500 świątyń Paganu, skończy się wielo, ale to wielo minutowym wykładem. Pewna turystka wbrew swemu postanowieniu „nie pytania” –  nie wytrzymała po jednej z opowiedzianych historii … „A co się stało z żoną Buddy?” Wszyscy zamarli w oczekiwaniu kolejnego wykładu akademickiego w birmanglish, a tu niespodzianka – nastało milczenie i nastąpiła zaskakująco krótka odpowiedź: „Została aniołem”. „To wszystko?” „Tak” Okazało się, że Nain, jak na porządnego birmańskiego buddystę przystało, niezbyt chętnie wypowiadał się o drodze kobiet do nirwany.
Kiedy tu przyleciałam, nie wiedziałam na pewno, czy w Birmie, kraju do niedawna rządzonym przez juntę wojskową, gdzie był zakaz zgromadzeń powyżej pięciu osób i nie tak dawno temu w ramach konfliktów (głównie na tle etnicznym i rasowym), prześladowano i masowo mordowano wszystkich nie-buddystów, w ogóle znajdzie się  jakiś… kościół katolicki.

Ale po drodze, w ciągu ostatniego tygodnia, zorientowałam się, że są. Rzadko, jak to w krajach innych wyznań, ale są. Tak więc, jako że niedzielę miałam wyjątkowo wolną – bo był to dzień wypoczynku przy plaży w Ngapali – postanowiłam dowiedzieć się, czy w tej uroczej wiejskiej okolicy (góry, pola, morze, lotnisko wielkości kurnika, asfalt częściowo zwinęli) jakiś kościół pobudowali. Przełamałam z trudem poczucie, jakie ogarnia człowieka w krajach typowo buddyjskich, gdzie wiadomo, że większość ludzi nie ma pojęcia, co to kościół – a już rozróżnienie, czy katolicki, czy protestancki bywa zupełną abstrakcją – i poczłapałam z tym „mądrym” pytaniem „z braku laku” do recepcji. Pojęcia owszem, nie mieli, ale zachowali się profesjonalnie i zaczęli dzwonić. W wyniku owego dzwonienia dowiedziałam się, że jest jakiś zbór baptystów niedaleko, a i „świątynia katolicka” jest również, tylko trochę mniej „niedaleko” niż zbór, bo zaledwie 45 minut jazdy. 45 minut hotelową taksówką oczywiście. A ja nie zamierzałam wydawać majątku na taksówkę, a do tego jeździć zamknięta w pudełku na kółkach, kiedy wokół toczy się normalne życie.
Jeszcze pozostawała kwestia godzin Mszy – ogarnięcie tego tematu recepcjonistę (buddystę) zdecydowanie przerastało, ponieważ nie mógł zrozumieć, dlaczego to takie istotne, o której godzinie będzie się w świątyni. W końcu jednak udało mi się dowiedzieć, że „Mnich tam jest od 7 do 9 rano i oni tam śpiewają i się modlą „. Zdobyłam też karteczkę z napisem w birmańskich robaczkach, mówiącą, gdzie chcę się dostać. A napis ten głosił: „Góra” (tu następowała oczywiście nazwa) i „kościół katolicki” („Because the temple is on the hill and local people know” – „Bo świątynia jest na wzgórzu i miejscowi ludzie wiedzą”). O 6:30 wyszłam na pusta zapylona wiejską drogę, totalnie nie wiedząc, co mnie czeka i czy gdzieś dotrę, a jak tak to gdzie. No ale – do odważnych świat należy.
Jakiś czas na drodze niewiele się działo,w końcu jednak z warkotem silnika i klekotem przyczepy zmaterializował się tricykl,czyli motor zaprzężony do rzeczonej długiej przyczepy będącej w stanie pomieścić kilkanaście osób licząc z tymi wiszącymi na zewnątrz. Taki pks;) Pokazałam magiczna karteczkę, pasażerowie z chłopaczkiem robiącym za kierowce ustalili w końcu gdzie to dziwne zjawisko pt biała chce jechać i po uzgodnieniu ceny upchałam się, mówiąc wszystkim „Mingalabar”, między jakąś dziewoją i koszykiem z trzema dorodnymi kurami. No i ruszyliśmy, tricykl podskakiwał niemiłosiernie na asfalcie którego raz po raz nie było, więc,pola,ryby kilometrami suszące się na słońcu, przy ognisku dzieci i psy ogrzewające się w porannym chłodzie, grupki ludzi jedzą śniadanie siedząc na niskich stołeczkach przed maleńkimi przydrożnymi knajpkami, znowu pole, jakiś targ (kury wysiadły). Koło chłopaczka kierowcy usadowił się jakiś młody mnich buddyjski okrywający swoją bordowa opończą małego chłopca, którego usadził sobie na kolanach i osłaniał od wiatru. Znowu targ, jakaś pętla tricyklow, zapylone centrum miasteczka, czy też raczej glówny plac wioskowy. Wszyscy wysiadają, dzidcko przejmuje młoda śliczna dziewczyna, która wcześniej siedziała koło mnie – ale jako, że mój zasób birmańskiego ograniczał się do dzień dobry, dziękuję oraz magicznej karteczki – siłą rzeczy nasza konwersacja nie była zbyt ożywiona. Może to była siostra, a może i matka dziecka – trudno powiedzieć – ale raczej to drugie. Tu mnichem można zostać w dowolnym momencie życia, nawet tylko na kilka tygodni. W sumie każdy buddysta powinien na jakiś czas pójść do klasztoru, najlepiej przed 20-tym rokiem życia.
No a co ze mną i kościołem? Z birmańskiego niewerbalnego zrozumiałam, że kierowca oznajmia potencjalnym dalszym pasażerom,ze nie zawraca na trasę, tylko wiezie jeszcze ta biała tam (machniecie reki w stronę pobliskich wzgórz) Wieś. Bawoły wodne ciągnące wozy z drewnem. Wzgórze z buddyjską świątynią. Pole. Wzgórze nr 2. A przy nim tabliczka i napis naszym alfabetem: Catholic church. A wiec jednak! Tylko gdzie? Chłopaczek nie wie,macha ręką w stronę kamienistej dróżki. Place wiec (myśląc: jak ja się kuchnia z tego końca świata potem dostane do cywilizacji z tym moim
kwiecistym birmańskim?), biorę w garść moją wlekąca się po ziemi kiece (tu wszystkie kobiety chodza w longji,czyli długiej wiazanej z boku spódnicy) i zasuwam pod gore. Widze drewniany pietrowy dom i slysze pieśń… „Serce moje weź, niech Twą śpiewa cześć” po birmańsku oczywiście. Nie miałam pojęcia, która to godzina ale trafiłam na „dary”. Na piętro prowadziły drewniane schody, pod nimi ustawiona masa klapków „japonek” a wiec dostawiłam swoje i boso weszłam na gore. Wszyscy siedzieli na dywanie(nie licząc dosłownie kilku plastikowych krzeseł). Większa część kobiet miała na włosach koronkowe chusteczki. Po mszy przez moment nie mogłam wyjść z kościoła- wszyscy podchodzili do mnie: dziewczyn, chłopacy,dzieciaki,babcie i ściskając mi ręce mówili „Mingalabar”. Oprócz mnie widzialam jeszcze 2 bialych-odprasowane na kant,eleangckie malzenstwo zasiadajace na plastikowych krzeselkach-przypuszczam,ze przywiozl ich prywatny hotelowz kierowca. Ksiadz do nich podszedl, a potem jak schodzilam ze wzgorza widzialam jak idzie do wsi po drugiej stronie górki, już przebrany w longji(mezczyzni tez nosza takie spodnice,tylko w drobna krate i wiążą materal na supel) Ogladal sie za mna najwyrazniej zdziwiony -może myslał, że ja z tamtymi,bo raczej musial mnie zauwazyc przy komunii.A na moja strone gory malo kto schodzil i wkrńtce znalazłam sie sama na wiejskiej drodze w upalnym juz teraz sloncu myslac „Panie Jezu, a teraz mnie jakoś dostarcz do cywilizacji”.  W sumie ja uwielbiam chodzić pieszo, drogę juz znalam, sniadanie w razie czego mogłam zjeść gdzieś we wsi, ale juz mnie troche meczyly zdziwione spojrzenia ludzi. Skrajem wioskowej szosy idzie tez jakaś miejscowa dziewczyna. Odwraca sie i lamana angielszczyzna pyta dokąd ide. Wiec mówię, że docelowo do Ngapali a na razie do Thandwe na postoj tricykli. Dziewczyna każe mi iść ze sobą. No to idziemy razem i choć jej angielski był tylko nieco bardziej kwiecisty niż mój birmański wymieniamy tylko pojedyncze słowa. W koncu trafia sie jakis gosc z riksza 2osobowa(juz jadac w przeciwną strone zauwazzlam ze tacy kursuja miedzy ta wsia a głównym targiem). Wyprzedzajac pomimo naszego obciazenia wszystkie wozy z bawolami, dowozi nas w koncu do pętli tricykli. Dziewczyna mówi,ze jestem jej gosciem i nie pozwala mi zapłacic. Wygrzebuje wiec szybko z torebki
hotelowe szamponiki (które nosze w celu rozdawania) i daje jej- ucieszyła się jak nie wiem-na birmańskiej wsi to rarytas jest… Dalej już prosto: tricykl, tym razem z jakąś dróżyną dzieciaków na pokładzie – jednakowo ubranych wiec pewnie jechały gdzieś do pracy.
Wylądowałam w ciszy 5-cio gwiazdkowego hotelu z poczuciem ewidentnego niesmaku. Szelest zraszaczy podlewających trawniki i ukwiecone krzewy kłaniająca się w pas obsługa w liberii-sztuczny śwat.

Comments are closed.